E jak EGZOTYKA, czyli jak to „urodzony pod gwiazdą przygody” (ale najpierw w Toruniu) Tony Halik przywiózł pieprz i wanilię do kamienicy przy Franciszkańskiej






„Każdy urodził się pod jakąś gwiazdą, złą czy dobrą; gwiazdą przeznaczenia… Ja urodziłem się, tak przynajmniej mi się wydaje, pod gwiazdą przygody” – powiedział Tony Halik i… miał rację.  To właśnie ta gwiazda zrobiła z Halika człowieka, który w czasach PRL-u razem z żoną Elżbietą Dzikowską w magiczny sposób sprawiał, że w niedzielne popołudnie ludzie znikali na ulicach niczym za sprawą czarodziejskiej różdżki. 

Co się z nimi stało? Znaleźć ich można było... przed telewizorem, gdzie z zapartym tchem oglądali parę podróżników, którzy w ciasnym mieszkaniu, za to w otoczeniu egzotycznych przedmiotów opowiadali o wyprawach do krajów, o których Polakom nie śniło się wtedy nawet w najśmielszych snach. Program „Pieprz i wanilia” (wcześniej „Tam, gdzie pieprz rośnie” i „Tam, gdzie rośnie wanilia”) był emitowany w czasach, kiedy na podróż mogło sobie pozwolić niewielu Polaków, dlatego dla tych, którzy mogli sobie o tym pomarzyć (czyli dla większości), był oknem na świat. Program gromadził co tydzień przed telewizorem kilkanaście milionów widzów, a że nadawany był przez ponad dwadzieścia lat, zyskał honorowy tytuł najdłuższego dokumentalnego serialu telewizyjnego w Polsce.Kim był człowiek, dzięki któremu ulice świeciły pustkami a niedziela pachniała pieprzem i wanilią? Odpowiedź jest bardzo prosta. Torunianinem.


Tony Halik urodził się pod gwiazdą przygody. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości.Ale warto pamiętać o tym, że przede wszystkim urodził się w Toruniu. 24 stycznia 1921 r. w kamienicy przy ulicy Prostej 3 na toruńskiej starówce przyszedł na świat Mieczysław Sędzimir Antoni Halik – jeden z najwybitniejszych polskich podróżników, dziennikarz, autor programów telewizyjnych o tematyce podróżniczej, którego świat poznał (i zapamiętał) jako Tony’ego Halika. I… to by było tyle, jeśli chodzi o jego związek z grodem Kopernika. Oprócz tego jednego, jedynego śladu, próżno szukać tropów Halika w Toruniu. A wszystko dlatego, że pochodzący z prowincji państwo Halikowie postanowili co prawda, że dziecko urodzi się w mieście, ale potem szybciutko wrócili na wieś, wskutek czego Tony dzieciństwo spędził w majątku rodziców Tupadło (później Żabin). A że wkrótce rodzina przeprowadziła się do Płocka, młody Halik na dobre pożegnał się Toruniem i już w Płocku ukończył Liceum Ogólnokształcące im. Marszałka Stanisława Małachowskiego, czyli słynną „Małachowiankę”, nawiasem mówiąc najstarszą szkołę w Polsce (istnieje do dziś od 1180 r.!). Zanim to jednak nastąpiło, gwiazda przygody zaczęła dawać o sobie znać, bo pewnego pięknego wakacyjnego dnia 14-letni Tony uciekł z Płocka… na tratwie. Dlaczego? Bo chciał poznać smak podróży. Wakacyjną porą i po kryjomu wybrał się – jako flisak – do Wolnego Miasta Gdańska. Daleko nie uszedł (a właściwie nie upłynął), bo Straż Graniczna bardzo szybko odstawiła młodocianego amatora wycieczek do domu. Wybuch II wojny światowej sprawił, że Tony Halik zupełnie przypadkiem poznał smak tak zagranicznych wojaży, jak i dziennikarstwa. Po przedostaniu się przez Rumunię do Francji wstąpił do Wojska Polskiego. 



Po raz pierwszy zetknął się z kamerą w Wielkiej Brytanii, gdzie – służąc w Royal Air Force i latając w Dywizjonie 201 – filmował samoloty. W tym czasie został zestrzelony w okolicach kanału La Manche i – po odnalezieniu – trafił do szpitala w Szkocji. Tam właśnie narodziła się pasja dziennikarska. A wszystko… z nudów. W czasie przymusowej rekonwalescencji, aby zabić czas, pisał o swoich wojennych przygodach przyjacielowi z Londynu. Listy Halika wydrukowało wówczas jedno z londyńskich czasopism. Ale to był dopiero początek przygód. Tony Halik zamiast się przestraszyć samolotów natychmiast wrócił do latania i… znów został zestrzelony. Tym razem nad Francją. Ocalał w iście filmowym stylu, bo po skoku spadochronem wylądował – cały i zdrowy – na francuskiej farmie, niemal prosto w ramiona uroczej Pierrette Andrée Courtin, która po wojnie… została jego żoną. Póki co jednak Halik nic o tym nie wiedział, więc bez wahania przyłączył się do Ruchu Oporu, by potem znów ruszyć – przez Hiszpanię – do Wielkiej Brytanii. Kiedy wojna się skończyła, Tony został uznany za bohatera i odznaczony brytyjskimi i polskimi odznaczeniami wojskowymi oraz francuskim Krzyżem Wojennym. 


Po wojnie Halik ani myślał zwalniać tempa. Po powrocie do Wielkiej Brytanii i podpisaniu kontraktu z prywatną argentyńską transportową linią lotniczą wyemigrował wraz ze świeżo upieczoną żoną Pierrette (tak, tak, tą samą, której spadł on – i to dosłownie – z nieba) do Argentyny. Aby zapewnić sobie swobodę podróżowania, przyjął argentyńskie obywatelstwo i … argentyńskie imię Antonio, bo – jak się łatwo domyślić – nikt nie potrafił wymówić Mieczysława Sędzimira. W Buenos Aires zrealizował swoje dwie wielkie pasje: prowadził szkołę lotniczą i był fotografem w ekipie ówczesnego szefa państwa, Juana Perona. Ale gwiazda przygody, pod którą się urodził, nie dawała o sobie zapomnieć. Zaczął więc podróżować – i to wraz z żoną, która podzielała jego podróżnicze pasje – do amazońskiej dżungli. Tam tak się zachwycił dzikimi plemionami indiańskimi, że – podążając ich szlakiem – przemierzył całą Amerykę Południową. Co ciekawe, w pierwszą wyprawę w poszukiwaniu ich śladów Pierrette i Tony udali się żaglówką (zwaną zresztą „Halikówką”) wzdłuż południowoamerykańskiej rzeki Parana. 

Od tego momentu rozpoczęła się też współpraca Halika z amerykańskimi czasopismami m.in. „Life”, „Time and Life” czy „Sport Magazine”, a także amerykańską stacją telewizyjną NBC, dla której przygotowywał reportaże i która – dzięki niemu – otrzymała Nagrodę Puliztera za cykl programów o Kubie. To wtedy właśnie po raz pierwszy nazwano go zdrobniale Tony i… tak już zostało.  W latach 50. Tony Halik przypadkiem stał się odkrywcą… Jaskini Orła Białego. A wszystko dlatego, że po tym, jak odłączyli się z Pierrette od wyprawy myśliwskiej w stanie Mato Grosso (znanym jako „Zielone Piekło”), szukali rzeki Rio das Mortes („Rzeki Śmierci”), a zupełnie przypadkiem znaleźli się na paśmie górskim Serra do Roncador, gdzie Halik odkrył interesujący system tuneli i jaskiń, który – jak na patriotę przystało – nazwał Jaskinią Orła Białego. Podróż zaowocowała nie tylko odkryciem, ale i dwiema książkami: „200 dni w Mato Grosso” i „Z kamerą i strzelbą przez Mato Grosso”. Trzecia – „180 tysięcy kilometrów przygody” – stała się zapisem najsłynniejszej podróży Tony’ego, którą odbył on razem z Pierrette (i psem!) z Ziemi Ognistej do Alaski. Wyprawa trwała cztery lata, a dokładnie 1536 dni. Udało im się zwiedzić 21 krajów, przebyli 182 624 kilometry. W tym czasie wydali ponad 80 tysięcy dolarów i zmienili… 8 kompletów opon. Namiot rozbijali aż 684 razy. Żeby było zabawniej, w czasie wyprawy zorientowali się, że podróżują w czwórkę. Pasażerem na gapę okazał się… syn Tony’ego i Pierrette. 5 stycznia 1959 roku, czyli w samym środku podróży, przyszedł na świat syn Halika – Ozana, zawdzięczający swe oryginalne imię  Indianinowi, który uratował Halikowi życie podczas walk skłóconych plemion. Malec skończył podróż razem z rodzicami, kiedy to 1962 r. za kręgiem polarnym dumnie wbili w ziemię dwie flagi: polską i argentyńską. 

Co ciekawe, wiele lat później Tony Halik usłyszał, że na trasie jego podróży, gdzieś w Peru, powstała miejscowość Puente Halik, czyli… Most Halika. Przypomniał sobie, że podczas jednej z wypraw zbudował most (niejeden zresztą!) i dla żartu umieścił obok niego tablicę informacyjną z takim właśnie napisem. A potem… zupełnie o tym zapomniał. Osadnikom most bardzo się przydał, a że przypadkiem osiedlili się w pobliżu, nazwa się przyjęła.  W połowie lat 70. Tony poznał w Meksyku swoją drugą żonę, Elżbietę Dzikowską. Oczywiście, przez przypadek. Dzikowska przeprowadzała z nim wywiad dla „Kontynentów”, ale – jak sama przyznaje – Tony nie od razu przypadł jej do gustu. Kiedy go zobaczyła po raz pierwszy w telewizji w programie „Klub Sześciu Kontynentów”, uśmiała się do łez i… natychmiast wyłączyła telewizor. Kiedy spotkali się po raz drugi, nie było już odwrotu. I tak rozpoczęli trwającą 24 lata, czyli do śmierci Halika przygodę. To dla niej Tony wrócił do Polski. Razem podróżowali, razem prowadzili cykl programów telewizyjnych: „Tam, gdzie pieprz rośnie”, „Tam, gdzie rośnie wanilia” i najsłynniejszy – „Pieprz i wanilia”. Równocześnie Tony nadal pracował dla NBC, dzięki czemu Zachód poznał okoliczności m.in. powstawania „Solidarności” i stanu wojennego. Ze swoich wypraw małżeństwo podróżników przywiozło tony pamiątek, w tym plemienne ozdoby, broń i myśliwskie trofea, wyroby ceramiczne, biżuterie i wszystko to, co udało się unieść i pokazać widzom. Co ciekawe, wszystkie programy nakręcane były w… domowej piwnicy w Międzylesiu pod Warszawą.  W 1976 r. Tony Halik podczas wspólnej wyprawy z Elżbietą Dzikowską i Edmundo Guillenem (peruwiańskim pisarzem, podróżnikiem i odkrywcą) jako pierwszy nie tylko dotarł do legendarnej stolicy Inków Vilcabamby, ale także zdobył niewątpliwe dowody na  potwierdzenie, iż jest to słynna stolica dawnej cywilizacji. Ale to przecież tylko wierzchołek góry lodowej, jeśli chodzi o jego umiejętności. Halik-poliglota – mówiący płynnie po angielsku, hiszpańsku, francusku, portugalsku, włosku, rosyjsku, niemiecku, czesku oraz w trzech narzeczach indiańskich: Hinan, Guarani i Xavante – zrealizował ponad czterysta filmów dokumentalnych, napisał trzynaście książek, niezliczoną liczbę artykułów, a także był jednym ze współautorów komputerowej Encyklopedii Świata. 

Jednak Tony Halik, o czym nie wszyscy wiedzą, to także wynalazca. Oczywiście, jak to często bywa, stał się nim przez przypadek. A właściwie z naglącej potrzeby. Ajak powszechnie wiadomo, że potrzeba jest matką wynalazku. Kiedy Tony wraz z Pierrette i nowo narodzonym podróżnikiem, synem Ozaną kontynuowali podróż na Alaskę, nie lada problemem okazało się pranie i suszenie pieluch. Halik wymyślił więc i skonstruował bardzo oryginalną pralkę. Dwudziestolitrową bańkę wypełnił wodą z mydlinami przyczepił do karoserii jeepa. Wyboje i dziury na drodze – jako wirnik – zrobiły swoje. Za suszarkę natomiast robiły: sznurek przyczepiony z boku samochodu, a także wiatr i słońce. W ten oto pomysłowy sposób rodzina Halików nawet w najtrudniejszych warunkach podróżniczych zawsze była jak spod igły. Tony, obok rozlicznych umiejętności, posiadał również niezwykły talent do… wymykania się śmierci z rąk. A podczas wielu przygód nie raz spoglądał śmierci w oczy: czy to na wojnie, czy podczas walk plemiennych i napadów rabusiów (w tym szalonego autostopowicza, i to we wcale nie dzikich Stanach Zjednoczonych), czy też w walce z żywiołami, dzikimi zwierzętami, a nawet… czarownikami. Nie raz, nie dwa musiał skakać ze spadochronu z samolotu. 

Kiedyś, podczas filmowania gór Hondurasu, zawisł na pasach bezpieczeństwa śmigłowca, który uległ awarii na wysokości 1370 metrów. Halik nie przerwał filmowania, mając nadzieję, że jeśli nie on, to przynajmniej jego materiałocaleje. Pilot dał jednak radę i samolot uniknął rozbicia, a szczęściarz Tony złamał jedynie obojczyk. Materiał filmowy, jak łatwo się domyślić, wyszedł z tej przygody bez szwanku. Innym razem pochowano go za życia. To nie żart! Aż trzy razy pojawiały się fałszywe wiadomości o śmierci Halika. Po raz pierwszy koledzy po fachu uznali go za zmarłego w Boliwii, gdzie wraz z żoną Pierrette w Tipuani dali się ponieść gorączce złota. Jeden z poszukiwaczy, który „gorączkował” się wtedy wraz z nimi, oświadczył, że na własne oczy widział parę topiącą się w rzece Coroico. Opisywał topielców tak sugestywnie, że dziennikarze nie mieli wątpliwości, że musieli to być Halik i Pierrette. Tony nie miał wyjścia; musiał wysłać do przyjaciół listy, zapewniając solennie, że jest cały i zdrowy. Po raz kolejny Halik przeżył własna śmierć w Kolumbii, gdzie wraz z żoną Pierrette próbowali ominąć szlak łączący Pasto z Popayán, którego nie można było przebyć bez eskorty wojskowej. A że podróżnikom trochę się spieszyło, postanowili wybrać się na własną rękę (co oznaczało dokładnie to samo, co: na własne ryzyko) i udali się wyjątkowo stromą górską drogą, by… wpaść prosto w ręce rzezimieszków z karabinami. Uciekając przed nimi, w ostatniej chwili wyskoczyli z pędzącego i ostrzeliwanego jeepa, który zawisł nad przepaścią. Udało im się wydostać z opałów, a następnego dnia, kiedy cali i zdrowi odpoczywali na fermie przyjaciół w Cali, usłyszeli w radio informację o… własnej śmierci. Rzekomo szczątki jeepa znaleziono u stóp skał, a ciała nie zidentyfikowano. Zarówno przyjaciele, jak i sami Halikowie nie kryli zdumienia, spoglądając na siebie nawzajem…Innym razem, kiedy podróżnicy zabawili trochę dłużej u Indian Jibarów, ktoś rozpuścił plotkę, że ich głowy zostały już spreparowane i znajdą się niebawem w… muzeum etnograficznym.  Jeden z amerykańskich korespondentów przekazał tę niepotwierdzoną, za to wyjątkowo chwytliwą wiadomość dalej, co uruchomiło lawinę plotek. Wściekły Halik musiał interweniować w amerykańskiej agencji w Bogocie, żeby przyjaciele znów nie musieli kupować wieńców żałobnych. 

„Od dzieciństwa żyłka awanturnicza i ciekawość świata zmuszały mnie do szukania własnych ścieżek – przyznał Halik. – Wciąż dręczyło mnie to samo pragnienie: zobaczyć, co kryje się za ścianą, za górą, za morzem…”. Nie zapominał jednak nigdy o odbiorcach:Przygoda stała się dla mnie narkotykiem, dostarczającym coraz większych dawek emocji. Czułem się jednak samotny, wyalienowany, jak gdybym był skąpcem, który gromadzi bogactwa i ukrywa je przed światem bez niczyjego pożytku. Wtedy zacząłem pisać. (… ) Odkryłem wówczas, że nie jestem sam, ponieważ poprzez moje relacje otwierają się nowe drogi, które z ciekawości przemierzają tysiące czytelników, telewidzów i radiosłuchaczy na świecie. Wszyscy oni znajdowali się bisko mnie w najtrudniejszych i najbardziej niebezpiecznych momentach mojego życia. Myśląc o nich dobywałem się na odwagę, by niemożliwe uczynić możliwym. „Urodzony dla przygody” skończył swoją podróż 23 maja 1998 r. w Warszawie w wieku 77 lat. Ale nadal jest żywy. Jego duch wciąż gości w miejscu, gdzie ta podróż się zaczęła. O jego przywiązaniu do miasta urodzenia świadczyć może chociażby to, że w 1985 r. otrzymał medal za zasługi dla Torunia m.in. za film popularyzujący miasto w Stanach Zjednoczonych. Od 2003 r. pamiątki z jego licznych podróży można oglądać w Muzeum Podróżników im. Tony'ego Halika w Toruniu. Na pomysł stworzenia w miejscu urodzenia Halika muzeum wpadła Ligia Schmidt, ówczesny prezes oddziału toruńskiego Towarzystwa Polska – Ameryka Łacińska, która przyjaźniła się z Tonym i Elżbietą Dzikowską. Po śmierci Halika Schmidt nakłoniła Dzikowską, aby podarowała zbiory z podróży męża Toruniowi. I tak też się stało. W 1999 r. Elżbieta Dzikowska przekazała miastu zbiór kilkuset eksponatów, które trafiły do Muzeum Okręgowego. Rok później po raz pierwszy zorganizowano wystawę czasową w Domu Eskenów, na której zaprezentowano podarowane zbiory, a która to odwiedziła też kilka miast Polski. Wciąż jednak się zastanawiano, jak nazwać świeżo upieczony oddział Muzeum Okręgowego. Najpierw chciano nazwać go po prostu Muzeum Tony'ego Halika albo „Pieprz i wanilia”, ale uznano, że to zbyt hermetyczna nazwa. W końcu padł pomysł nazwania go Muzeum Podróżników im. Tony'ego Halika. I tak już zostało.Każdy, kto odwiedzi Muzeum Podróżników, może poczuć się jak towarzysz podróży Tony’ego Halika. Wystawa zatytułowana „Tony Halik. Urodzony dla przygody” zajmuje dwa piętra muzeum i złożona jest z części biograficznej, czyli dokumentów Halika-podróżnika oraz zdjęć Tony'ego z jego licznych wypraw. Tu obejrzymy jego metrykę urodzenia (żeby się przekonać, że naprawdę urodził się w Toruniu), argentyński paszport, dowód osobisty i prawo jazdy, papiery żeglarskie, karty akredytacyjne dziennikarza NBC, nagrody i wyróżnienia. Udajemy się w ten sposób tropem wypraw Tony’ego Halika (z racji tego, że w większości przypadków znajdują się tam zbiory Halika), ale także podążamy śladami podróży Elżbiety Dzikowskiej, ponieważ zbiory muzeum są cały czas wzbogacane o obiekty przywożone przez nią z jej aktualnych wypraw. Na piętrze z kolei można podziwiać pamiątki z ich podróży. Odzież, broń, ozdoby, amulety, ponad sto nakryć głowy z różnych krajów, ludowe stroje i instrumenty. Obok walizek i toreb podróżnych z naklejkami lotniczymi z wielu zakątków świata znajduje się całkiem spora i bardzo intrygująca kolekcja… kluczy do pokoi, w których Halik i Dzikowska spędzili choć jedną noc.  

Kiedy będziecie przekraczać próg Muzeum Podróżników, na pewno poczujecie zapach pieprzu, wanilii i… przygody. To zapachy, które Tony Halik przywiózł –i to specjalnie dla nas! – z egzotycznych krain, a które już na zawsze będą się nam z nim kojarzyć. Kiedy będziecie przekraczać próg Muzeum Podróżników, na pewno poczujecie zapach pieprzu, wanilii i… przygody. To zapachy, które Tony Halik przywiózł –i to specjalnie dla nas! – z egzotycznych krain, a które już na zawsze będą się nam z nim kojarzyć. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz