G jak GOSPODY, czyli kto jadał „Pod Modrym Fartuchem”, kto popijał „Pod Turkiem” i dlaczego Napoleon przekąszał pod…„Grzybkiem”








Kiedy dopada głód przygody, Toruń otwiera swe podwoje, oferując szeroką ofertą kulturalną i turystyczną. A kiedy dopada prawdziwy głód? Taki, który sprawia, że zjadłby człek konia z kopytami? Na to również znajdzie się rada. Ale co, jeśli ktoś chciałby zaspokoić jeden i drugi? Wtedy warto się wybrać się do Gospody „Pod Modrym Fartuchem”. Dlaczego? Bo nie dość, że można zjeść tam, gdzie biesiadował – i to po królewsku! – i Kazimierz Jagiellończyk, i Jan Olbracht i sam cesarz Napoleon Bonaparte (choć raczej nie ma co liczyć, że zje się na tej samej zastawie i tymi samymisztućcami…), to jeszcze można będzie poczuć na plecach oddech legendarnej gospodyni, od której modrego fartucha gospoda nosi swoją nazwę. I to od średniowiecza, bo kamienica nr 8 przy Rynku Nowomiejskim jest zaliczana jeśli nie do najstarszych gospód w Polsce, to na pewno najbardziej sędziwych w grodzie Kopernika.
Powstała, kiedy w kupieckim Toruniu trzeba było i najeść się do syta, i przenocować, i zabawić i coś uradzić. Założona w 1489 r. przez rodzinę Szalitów najpierw była – jak na krzyżacki Toruń przystało – gotycka, a potem (od XVIII w.) przerobiona na styl barokowy.

I tak Gospoda „Pod Modrym Fartuchem” stała się gospodą cechową, goszczącą w swych progach toruńskich rzemieślników, którzy to właśnie tutaj tłumnie gromadzili się na zebraniach, wyborach starszyzny cechu, uroczystościach mianowania uczniów na czeladników, święcie patrona cechu oraz… na wspólnym biesiadowaniu przy znakomitym miodzie, węgrzynie czy piwie.
Zaraz, zaraz, ale co z tym fartuchem, pod którym raczono się tymi wyśmienitymi trunkami? Są tacy, którzy twierdzą, że nazwa pochodzi od fartuchów, które rzemieślnicy nosili podczas pracy, jednak torunianie bardziej skłaniają się w stronę legendy, która mówi o pierwszym właścicielu gospody.
Był to ponoć człowiek niezwykle utalentowany kulinarnie i niebywale pracowity, dzięki czemu gospoda uchodziła za najlepszą w mieście. Niestety, o ile w sprawach zawodowych wiodło mu się doskonale, o tyle w życiu osobistym nie najlepiej. Żona naszego gospodarza, nie dość że nie dała sobie w kaszę dmuchać, to jeszcze kołki mu na głowie ciosała, jednym słowem była łyżką dziegciu w beczce miodu. A że złośliwa była okrutnie, co jej urody nie dodawało, w mieście zaczęto szeptać, że gospodarz ożenił się z… czarownicą. Razu pewnego do gospody zawitał pewien wędrowiec, którego przywiodła powszechna opinia o niebywałej gościnności tego miejsca. I rzeczywiście, jak tylko przekroczył jej próg, zjawił się gospodarz, który gotów był nieba nieznajomemu przychylić. Nie dość, że nakarmił pysznie, to jeszcze zaczął zabawiać rozmową. Niestety, niezbyt długo trwała pogawędka panów, bo na salę wparowała żona gospodarza, która z miejsca złajała męża za przesiadywanie przy stoliku. Gospodarz nakrył się uszami, a nieznajomy, który przyglądał się spokojnie tej niezręcznej sytuacji, poradził, by przy okazji kolejnej awantury wyrysował węglem na progu gospody wielki znak X, jako że znaku tego strasznie boją się czarownice. Skuteczne jest ono jednak dopiero wtedy, kiedy wypowie się zaklęcie: „Raz, dwa, trzy, wyleć czarownico przez ścianę lub drzwi”. Gospodarz, który z natury był niezwykle uprzejmy, podziękował nieznajomemu, ale nie dał wiary jego słowom. Jednak przy następnej karczemnej (nomen omen) awanturze gospodarz przypomniał sobie radę wędrowca, pospiesznie nakreślił więc tajemny znak na progu i wypowiedział stosowne zaklęcie. Jakie było jego zdziwienie, kiedy gospoda zadrżała w posadach. W tym czasie gospodyni pobiegła na strych, by ratować dobytek, który – zakupiony za ciężko zarobione mężowskie pieniądze – spoczywał w okutych skrzyniach. Czym prędzej zbiegła na dół z całym majątkiem w ręku i ruszyła w stronę drzwi wyjściowych. Kiedy tylko przekroczyła próg z zagadkowym znakiem, tajemnicza siła wyrzuciła ją z całym dobytkiem przez ścianę gospody. Przerażony nie na żarty gospodarz stał jak wryty. Kiedy jednak się otrząsnął, rzucił się ratować… dobytek. Zdążył jednak chwycić żonę za modry fartuch i… już było po niej! W ręku gospodarza ostał się jedynie fartuch. Jak się domyślacie, gospodarz zmartwił się okrutnie, ale… dziurą w ścianie gospody. Nie smucił się jednak zbyt długo, bo wyrwę w ścianie zasłonił fartuchem małżonki i ogłosił wszem i wobec, że wszystkim złym kobietom wstęp do gospody jest surowo zabroniony. Jakiś czas po tych przedziwnych wypadkach ludzie zaczęli nazywać gospodę „Pod Modrym Fartuchem” i tak zostało do dziś. A na pamiątkę tych niezwykłych wydarzeń obsługa Gospody nosi modre fartuchy, a goście jadają na modrych obrusach.

Kupiecki i rzemieślniczy Toruń mógł się pochwalić w XVI w. (a dokładnie w 1576 r.) 102 szynkami, a u schyłku XVII w. – 160. Oprócz ogólnodostępnychw grodzie Kopernika mieściły się też elitarne gospody, do których wstęp mieli jedynie członkowie bractw, jak chociażby bractwo Kupieckie czy Kurkowe. Jedną z ówczesnych ekskluzywnych gospód była XV-wieczna Gospoda „Pod Trzema Koronami” (dziś Hotel „Pod Trzema Koronami” przy Rynku Staromiejskim 21, będący równocześnie najstarszym hotelem), gdzie gościły takie znakomitości, jak żona króla Jana III Sobieskiego – królowa Marysieńka, August II Mocny, car Piotr Wielki oraz jego syn Aleksy (dziś na fasadzie budynku można oglądać tablicę upamiętniającą te wizyty), a także postaci świata sztuki: Zygmunt Krasiński, Jan Matejko i Helena Modrzejewska. Dziś również można się tu zatrzymać i skosztować iście królewskich dań.

Niestety, nikt już nie posili się w pochodzącej z przełomu XIII i XIV w. Gospodzie „Pod Turkiem” (Flisaczej) przy Rynku Staromiejskim 5, bo choć kamienica się zachowała, to była tak długo przebudowywana, że zatraciła swoje cechy stylowe, a przede wszystkim przestała być gospodą. Gospoda „Pod Turkiem” zawdzięcza swoją nazwę godłu – figurze Turka z fajką, który aktualnie kurzy ją w Muzeum Okręgowym. Z racji tego że w XVI w. kamienica trafiła w ręce toruńskiego rodu patrycjuszowskiego Schotdorffów, a na fasadzie pojawił się płasko rzeźbiony herb rodowy (dwupolowa tarcza; w lewym polu znajduje się połowa czarnego orła na żółtym tle, zaś w prawym – sękaty pieniek na czarnym tle).
W XIX w. przechodziła ona z rąk do rąk. Po Schotdorffach właścicielem był Ludwik Borcha, a następnie żydowski kupiec Markus Henius, który prowadził tam fabrykę wódki i likierów, a jednocześnie gospodę. Upodobali ją sobie szczególnie flisacy, toteż stała się miejscem ich spotkań biznesowych, a także pasowania fryców na flisaków. To właśnie tam młokosi musieli oddawać hołd Grubej Marynie. Jeśli jednak kto myśli, że mowa tu o urodziwej kobiecie o rubensowskich kształtach, to musi się, niestety, gorzko rozczarować. Gruba Maryna to… beczka pokaźnych rozmiarach, która jest w stanie pomieścić 1200 litrów wina, a na której okrakiem siedzi bóg wina Bachus, trzymający w prawej ręce kielich, a w lewej butelkę. Każdy fryc przed pierwszą podróżą flisaczą (odbywającą się Wisłą z Torunia do Gdańska) musiał przejść chrzest bojowy, tj. oddać hołd Grubej Marynie, całując Bachusa w… palec prawej stopy. Może i mało przyjemny był to zwyczaj, ale z racji tego że zapewniało to wyjątkowe szczęście, nikt się nie protestował. Tradycję dawnej Gospody „Pod Turkiem” przejęła w XIX w. restauracja, ale i ta została zlikwidowana w czasie okupacji. Obecnie jest to kamienica mieszkalna, więc ani nie pokosztujemy tam niczego, a żeby pochwycić (albo ucałować, jak kto woli) Bachusa siedzącego na Grubej Marynie, trzeba się udać na
ul. Łazienną 13 do Domu Eskenów. Pozostałością po flisaczych biesiadach jest za to płaskorzeźba Grubej Maryny na fasadzie dawnej Gospody „Pod Turkiem”, która siedzi sobie spokojnie między postaciami Hermesa – posłańca bogów i wyobrażenia Sprawiedliwości.

Niestety, nie ma co liczyć na posiłek w Gospodzie „Pod dzikim człowiekiem z maczugą”. Ba! Nie ma co liczyć nawet na monument przed kamienicą na rogu dzisiejszych ulic: Różanej i Ducha Świętego, od którego gospoda wzięła swoją nazwę, a o którego niegdysiejszym istnieniu mogą świadczyć dawne ryciny. Kogo przedstawiał? To pozostaje w kwestii domysłów. Być może antycznego herosa – Heraklesa, którego torunianie nie znali, więc pozostał on dla nich „dzikim człowiekiem  z maczugą”…
Śmiało za to można coś przekąsić pod toruńskim „Grzybkiem”. Lepiej jednak zabrać ze sobą kosz piknikowy, bo „Grzybek” to nic innego jak pochodzący z XIX w. przystanek tramwaju konnego (dziś ciekawy przykład małej architektury parkowej), mieszczący się na Bydgoskim Przedmieściu (ulice: 500-lecia Torunia i Bydgoska). Przystanek ma postać grzyba, stąd ta oryginalna nazwa. Co ciekawe, ten „Grzybek” jest wyjątkowo – jak na grzyby – wędrujący, bo początkowo stał przy skrzyżowaniu ulicy Chopina i alei 500-lecia, ale z powodu budowy torowiska tramwaju konnego „przeniósł się” na ul. Ks. Jana Popiełuszki 2, czyli tam, gdzie do 2008 r. stał Hotel „Kosmos”, aż wreszcie „osiadł” na dzisiejszym miejscu.


Ponoć jadł pod nim obiad sam Napoleon, posilając się podczas postoju w wyprawie na  Moskwę. Dlatego wszyscy ci, co siądą pod „Grzybkiem” i wyciągną kanapki i termos, mogą przez chwilę poczuć jak się „mały kapral”. A jedząc sałatkę cesarską, nawet… po cesarsku.

3 komentarze:

  1. Kazimierz Jagiellończyk po raz ostatni (16 raz) gościł w Toruniu w 1485 r.

    OdpowiedzUsuń
  2. Przeczytałem ten tekst bardzo dokładnie.Uważam że wielu ludzi ten tekst też powinno przeczytać.

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo fajny to jest ten artykuł. Na pewno do tego artykułu będę wracał z przyjemnością.

    OdpowiedzUsuń